niedziela, 29 stycznia 2017

Rozdział 7

Witam, pojawiam się tu znowu. Napisałam rozdział. Niedokończona historia stała mi w gardle niczym kość, więc postanowiłam do niej wrócić. Miłego czytania. Ten rozdział jest dla Mio, która dała mi niespodziewanego kopa :*
Bank Gringotta zawsze napawał ją niepokojem, ale tego dnia emocje sięgały zenitu. We wspomnieniach widziała tamtą siebie, jeszcze niezepsutą, pełną nadziei.
Jakże głupia wtedy była.
Plan był dopracowany na tyle, na ile można było. Dla niej wcale, ale Harry uparł się, że nie było innego wyjścia. Eliksir z włosem Lestrange, Harry i Ron w postaci przypadkowych śmierciożerców i Gryfek, goblin, którego przypadkiem ocalili. Szła najbardziej nonszalanckim krokiem, na jaki umiała się zdobyć, wyraz szaleństwa na twarzy nie był wcale trudny do utrzymania. Krew krążyła coraz szybciej, płuca ściskały się od hamowania nerwowego oddechu.
Zamurowało ją, gdy przy podawaniu klucza ich ukryty pod peleryną niewidką chwilowy sojusznik szepnął, że już o nich wiedzą.
Nie zatrzymali się, brnęli dalej. Ślepo ufni w to, co postanowił Wybraniec. Cóż. Przynajmniej Ron ślepo w to ufał.

Prychnęła, zastanawiając się, czy już wtedy zaczęła tak nazywać Harry’ego we własnych myślach.

Jednak udawało im się jakoś pokonywać przeszkody. Wodospad Złodzieja ze swoimi mrożącymi wodami odarł ich z przykrywki dawanej przez eliksir wielosokowy, Gryfek pomógł im przejść obok starego, ślepego smoka, ale największy koszmar miał dopiero nadejść. Teraz to wiedziała, ale nie wtedy.

Roześmiała się dziko, kpiąc z siebie samej. Jeszcze wtedy miała ideały. Wtedy jeszcze wierzyła w większe dobro. Łyk wódki oszołomił ją na tyle, by znów zamknąć się w klatce wspomnień.

Skrytka bankowa Bellatrix Lestrange była ogromna. Półki uginały się od galeonów, drogocennych dzieł i mrocznych artefaktów. Oni jednak szukali konkretnej rzeczy. Puchar Helgi Hufflepuff wyglądał przy zgromadzonych wspaniałościach jak nic nie znaczące naczynie.
-Nie dotykaj go, Harry! – krzyknęła w panice. Za późno, bo Potter już miał w rękach horkruks, który zaczął się dublować, a każdy, który z niego powstał, tworzył następny. Wszystkie złote i potwornie parzące.
Nawet teraz potarła przedramię, na którym pozostały jej blizny. Nie chciała ich usunąć. Zasłużyła na nie. Zasłużyła swoją niewiedzą i brakiem refleksu.

-Są tu – zaskrzeczał Gryfek, gdy bez sił wypadli do ciemnego korytarza. – Śmierciożercy.
-Oddaj miecz, oddaj miecz – syczał do Harry’ego, a ten honorowo i głupio do granic możliwości spełnił obietnicę i wręczył goblinowi miecz Godryka Gryffindora, który obiecał w zamian za pomoc. Na nic się zdało, że krzyczała by tego nie robił. Nie miała wtedy czasu myśleć, bo klątwy zaczęły się sypać jedna za drugą.
Odbiła Avadę tuż przed plecami Harry’ego, odbiła Sectumsemprę, ale przed jedną z klątw tnących musiała zasłonić go sobą. To był jedyny sposób. Jej krzyk wypełniał przestrzeń, gdy rzucała przeciwzaklęcia by móc dalej walczyć.
Patrzyła na swoich przyjaciół, z troską, wściekłością i zawodem mieszającymi się z galopującą do mózgu adrenaliną. Ron i jego drętwoty, Harry też nie wyciągnął z siebie niczego groźnego. To ona znów pierwsza sięgnęła po Avadę, to ona ciskała Sectumseprami. Walczyła na równi z wrogiem, mając gdzieś, że każde czarnomagiczne zaklęcie odciska na niej piętno.

Dopadła do ściany, łapiąc urywany oddech i walcząc z bólem, zdała sobie sprawę, że znaleźli się w pułapce. Harry i Ron schowali się pod skalną półką, co dawało im chwile bezpieczeństwa, ale nie na długo.

-Brudna, bezużyteczna szlama – za jej plecami rozległ się syk. Podniosła odruchowo różdżkę z klątwą na ustach i zamarła. Zobaczyła długie blond włosy wystające spod kaptura i zawahała się. Tylko na sekundę. Tyle wystarczyło, by pozbawił ją różdżki.
-Smok, Granger, smok to wasza jedyna szansa. Korytarze są zajęte.
-Dziękuję – szepnęła tak cicho, że nie mógł jej usłyszeć. Wyrwała mu swoją różdżkę, ale przytrzymał ją mocno za ramię.
-Tamto podarowałem, teraz masz u mnie dług – warknął, pchając ją w stronę kajdan bestii. Nie odwróciła się już do niego. Ratowała życie.

-Właźcie tutaj – przynagliła chłopaków, wspinając się po łuskowym ogonie. – Już!

Uciekli. Teraz już umiała sobie wyjaśnić, jak tego dokonali, ale to nie przynosiło ulgi. Wódka nie przyniosła ulgi. Soczysta porcja wymiocin, która okrasiła dywan także nie. Miała nikłą nadzieję, że być może... Może kiedy przejdzie przez wspomnienia najgorszych chwil, to coś da. Na razie była tylko pustka, coraz głębsza i czarniejsza, a ona coraz mocniej zdawała sobie sprawę, że nie ma w niej końca ani krzty światła, którego mogłaby się złapać. Żadnej nadziei.

Malfoy był jak mroczny stróż, który pojawiał się, gdy traciła nadzieję i podsuwał rozwiązania, które ratowały Wybrańca, a ją skutecznie ciągnęły na samo dno. Przez niego, a może dzięki niemu zabijała, używała zakląć niewybaczalnych, klątw torturujących. Przez niego puściła wodze agresji, gdy po tym, jak Śmierciożercy napadli ich w Hogsmeade, na ich drodze stanęli zabójcy jej rodziców. Dołohov, Avery i Nott. Malfoy także jej wtedy pomagał. W czarnej szacie, z maską na twarzy. Jednak wiedziała, że to on.

-Jeśli ktoś skrzywdziłby moich bliskich, zemściłbym się – szeptał, gdy stała nad oszołomionymi sprawcami. – Ukryj Złotego Idiotę i wróć tutaj. Odkryliśmy coś. Musisz wiedzieć. Będę czekał.

Pamiętała doskonale, jak wymykała się przez portret Arianny Dumbledore, jak sprawdzała po dziesięć razy, czy nikt jej nie śledzi. Nawet teraz czuła w ustach krwawy posmak zemsty, która zbliżała się do niej z każdą sekundą.
Drżała na myśl tego, co nadchodziło we wspomnieniach.

Szła rozglądając się na boki przez opustoszałą wieś. Nie było nawet jednej żywej duszy. Była wściekła, coraz bardziej wściekła, bo nigdzie go nie było, a przecież obiecał, że zaczeka. Nie było też spetryfikowanych śmierciożerców. Zwiększyła czujność, gdzieś w głębi siebie spodziewając się zasadzki. Mrok pustych domostw i powybijanych witryn sklepowych tylko potęgował strach. Mogła wywęszyć smród własnego tchórzostwa, a jednak brnęła dalej, nie mogąc uwierzyć, że zaufała Śmierciożercy.
Gdzieś za Świńskim Łbem poczuła mocne szarpnięcie za łokieć. Krzyknęła, jednak błyskawiczne zaklęcie wyciszające rzucone przez napastnika nie pozwoliło, by po okolicy poniósł się choćby pisk.
-Długo kazałaś czekać, szlamo – odezwał się, odrzucając maskę. Teraz mogła dokładnie dostrzec pogardę wypisaną na marmurowych rysach. Tylko oczy miał zmęczone. Intensywnie niebieskie, pełne wszystkiego, co złe.
-Nie dało się wcześniej – sapneła, łapiąc głębszy oddech.
-Są twoi – Malfoy wskazał gdzieś w bok i dopiero wtedy zauważyła trzy drętwe ciała, choć ich oczy wyrażały, że wiedzą dokładnie, co się dzieje. – Załatw to szybko. Mamy inne sprawy.

Oddalił się o kilka kroków, jakby się czegoś spodziewał. Stała jak wryta i nie ruszyła ani o cal. Mordercy jej rodziców byli tuż, mogła dokonać tak długo wyczekiwanej zemsty, a nie potrafiła wykonać żadnego gestu.

-Czego się pan spodziewa, Malfoy? – pytała bez zrozumienia.
-Stary głupiec mówił, że jesteś dojrzała, gdy jeszcze żył – parsknął. – Naprawdę chcesz, żebym ja to zakończył? – prychnął, kiwając podbródkiem na pojmanych. – Oni nie mogą stąd odejść.
-Ale... są nieuzbrojeni... – cząstka dobra, którą jeszcze w sobie miała, przemówiła za nią.
-Głupie dziecko. Bierz się za to.

-Avada Kedavra – szepnęła z przymkniętymi oczami, kierując różdżkę w stronę Dołohowa. Nic się nie wydarzyło. Tylko nikły, zielony dymek uleciał z końca różdżki. – Nie mogę.
-Bezużyteczna. Chcesz wiedzieć, co zrobił twojej matce? Twój ojciec musiał patrzeć...
-Przestań – zapłakała.
-Najpierw ją rozebrali, polewali ją wodą. Tarantalegra na rozbitym szkle, klątwy tnące, podpalanie, zaklęcia leczące i wszystko od nowa...
-Crucio. – To było bezwiedne. Spetryfikowany Dołohov nie mógł się nawet trząść, nie mógł krzyczeć, nie mógł nic. Tylko łzy i drgające mięśnie świadczyły o cierpieniu. – Avada Kedavra, Avada Kedavra, Avada Kedavra.

Trzy trupy pod jej stopami. Zapłacili. Zbyt mało. Nic nie mogło dorównać temu, co uczynili.

-Uspokój się. Zniszczę ciała.
-Jak możesz? Jak pan może? – szlochała, opierając dłonie na kolanach. – Nie widzi pan, co zrobiłam?
-Miałaś prawo, szlamo – wzruszył ramionami.
-To potworne...
-Po wojnie się nad sobą rozczulisz. Wiesz, że atak na Hogwart to tylko kwestia czasu? Może nawet godzin? – patrzył na nią przenikliwie, kiedy kiwała głową. – Potter musi zginąć z ręki Czarnego Pana – poinformował grobowym głosem.
-Oszalał pan – wyjęła przed siebie różdżkę. – Stracił pan rozum.
-Dziwne, że sama do tego nie doszłaś – skrzywił się z niesmakiem.
-Czyli... Czyli to prawda? – z jej gardła dobyło się coś pomiędzy piskiem, a chrypieniem. – Harry jest horkruksem? – odważyła się wypowiedzieć na głos.
-Dziesięć punktów dla Gryffindoru – zakpił.
-Niech pan nie żartuje – sapnęła.
-Sądzisz, że spotkałem się z tobą dla żartu, szlamo?
-Spotkał się pan, bo bardziej od szlam nienawidzi pan zniewolenia – odparowała wojowniczo.
-Zapamiętaj sobie, Granger – syczał nieprzyjaźnie. – To, że mamy wspólnego wroga, nie zmienia moich poglądów. Nadal uważam, że magia nie jest dla szlam. Nadal sądzę, że tacy jak ty powinni poznawać okrojony zakres zaklęć, a w tajniki zostać wprowadzani dopiero, gdy zaznajomią się z naszą kulturą. Ale mamy to, co mamy, a ja jestem zmuszony współpracować z tobą. Ze szlamą, której muszę wszystko tłumaczyć, bo jej rodzice są mugolami.
-Całe szczęście, że niewielu podziela pana zdanie – naburmuszyła się, lecz mimo wszystko starała się ukryć, że jego słowa ukłuły ją do głębi. Gdzieś w środku pragnęła akceptacji przez czrodziejów takich jak on. Przez tych czystokrwistych bufonów, którym wydawało się, że magia należy im się dzięki krwi.
-Nawet nie wiesz, jak wielu – wycedził. – Skup się na sprawie, Granger. Potter musi zostać wystawiony Czarnemu Panu. Jeśli nie będzie sposobności, ty będziesz musiała to zrobić.
-Nie ma mowy. Nie wystawię przyjaciela tym łapiduchom bez serca. Nie zrobię tego – krzyknęła, łapiąc się za głowę. To było zbyt wiele. Nie mogła. Czuła, nawet teraz, przeżywając wspomnienie, że świat wali jej się na głowę.
-Zatem jesteś słaba i bezużyteczna. Przekażę, że nie możemy na ciebie liczyć – odszedł parę kroków, ale podbiegła i chwyciła go za łokieć.
-Panie Malfoy – sapnęła cicho. – Zrobię, co będzie konieczne – wyznała, zdając sobie sprawę, że po raz kolejny koncepcja mniejszego zła wygrała z jej światopoglądem, z ideą przyjaźni, z miłością do bliskich. Nie miała już nic. Odeszła, zostawiając Malfoya samego z trupami morderców jej rodziny.
Odeszła, by wrócić do bliskich, których miała zdradzić, jeśli zaszłaby taka konieczność.
To bolało.
Świadomość, że już wtedy nie była dla nich przyjaciółką, a jednym z trybików machiny, która miała przyczynić się do zwycięstwa. Szeroko pojmowanego. Bo czy zwycięstwem można było nazwać pokonanie Voldemorta, ale jednoczesne pogrzebanie starego porządku? Czy poświęcenie tak wielu osób można było nazywać Wiktorią?
Sama myśl powodowała tak wielki ból, że znów zaczęła pić bezwiednie, modląc się, by ktoś przerwał ten korowód cierpień. Piła, póki nie zamroczyło jej znowu. Piła, aż nie upadła na brudny, stary dywan i nie pogrążyła się w ciemności. W mroku na który zasługiwała.

6 komentarzy:

  1. Jestem dumna, mamo <3
    A ktoś tu sie zarzekał, że nie wróci do Pottera i co? I bardzo ładnie wyszedł Ci ten zdecydowanie za krótki tekścik.
    Pozdro 600 i lofki w ciul :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się jak diabli, że wróciłaś. Niewiele jest opowiadań z tą parą, a tak właściwie to chyba nie ma żadnego (przynajmniej polskiego). Czekałam dość długo na twój powrót i najwyraźniej się opłacało. Mam nadzieję, że się nie poddasz przy pierwszej lepszej okazji.
    Skupiając się na tekście… nie rzuciły mi się w oczy żadne błędy, więc ośmielę się stwierdzić, że ich nie ma lub jest ich znikoma ilość (a to dobrze!). Zastanawiam się tylko czy "Wiktoria" nie będzie z małej litery, bo występuje tu w znaczeniu "zwycięstwo" a nie jako imię postaci, niemniej jednak mogę się mylić.
    Sama w sobie historia wciąga. Pewnie przez zmiany, których dokonałaś. Głównie zachodzą one u postaci, przez co naginają kanon (czasami mocniej, czasami słabiej), ale jest to tylko fan fick. I wiadomo, że dokonałaś tego na potrzeby opowiadania. Mimo że chwilami nie jestem przekonana do Hermiony-alkoholiczki i Rona-buntownika, to obie postacie mnie intrygują. Przynajmniej łamiesz jakąś "regułę" i wyróżniasz się spośród innych. Kolejny plus to fakt, że nie poszłaś na łatwiznę i nie pozbyłaś się Rona, uśmiercając go na dobre. I na koniec zostawiłam sobie Lucjusza, który jest taki jaki być powinien. Nic dodać, nic ująć.
    Rzadko kiedy cokolwiek komentuje, ale chyba to zmienię. Może to doda ci jakiegoś kopa i będziesz kontynuowała to opowiadanie… Tak czy siak, czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To opowiadanie jest po prostu cudowne! Jedno z niewielu takich naprawdę dobrych. Nie wierzę, że tyle trzeba było czekać na ciąg dalszy. Pisz dalej i troche częściej, proszę. :) Jak zobaczyłam datę poprzedniego rozdziału i porównałam z tym, aż mnie zamurowało. Życzę dużo, dużo weny i z niecierpliwością czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Co jakiś czas tu zaglądam z nikłą nadzieją i dzisiaj mi się poszczęściło. Ehh, to jest naprawdę dobre. Po tych kilku latach chyba stałam się bardziej niecierpliwa, ale nie pośpieszam. Może tak jak u GRR Martina Twoja wena potrzebuje czasu, oby lat nie liczyć w dziesiątkach ;) Miło zobaczyć, że jakiś blog nie jest całkiem porzucony i jest na co czekać.
    Naar

    OdpowiedzUsuń
  5. Wpadłam na twoje opowiadanie dosłownie przypadkiem i szczerze mówiąc nie mogę się doczekać następnych wydarzeń w nim, jest naprawdę świetne. Mam nadziej ze wena szybko wróci i życzę powodzenia z pisaniem :)

    OdpowiedzUsuń